piątek, 4 grudnia 2009

Elefelka pisze



Aż ciary mnie po plecach przechodziły... Znacie to? Wtedy zimno się robi i takie uczucie... połechtanie tej przestrzeni pomiędzy ciałem a wyobraźnią...
Dalsze losy Elefelki były mi znane tylko powierzchownie, kilka słow raz na jakiś czas.
Tak samo jak i Wy, dowiedziałem się o tym z tego tekstu (wczoraj). Zapraszam:
http://www.travelblog.org/South-America/blog-457664.html
Co zamierza Elefelka - niewiadomo, choc trochę się domyślam...
Chciała tego od dziecka!

Będziemy w kontakcie:)

wtorek, 24 listopada 2009

O tym jak zostac Bogiem...?

(tekst napisalem na lotnisku w Quito, chwile przed odlotem do Europy)
Niewiele pisalem przez te ostatnie miesiace. Za duzo sie dzialo, nie mialem sily tego ogarnac, zamknac w slowie, czesto brakowalo ochoty. Teraz tutaj chcialbym podsumowac ten czas spedzony w Ameryce Poludniowej.
Brazylia. Przejechalismy z Elefelka prawie 5 tysiecy kilometrow autostopem przez jeden z najbardziej niebezpiecznych krajow swiata. Choc codzien spotykalismy dziesiatki osob, nikt z nich nie widzial wczesniej bialego autostopowicza.

Tak naprawde nawet Latynosi tego nie robia.
Spedzilismy w Pantanalu kilka dni bez przewodnika, gdzie az roi sie od dzikich kotow, wezy i pajakow. Napotkalismy jedna osade. Jej mieszkancy trzymaja sie domow i po zmierzchu raczej wioski nie opuszczaja (chyba, ze autem) zas my dalismy ze czterdziesci km piechota i nocowalismy pod namiotem po krzakach. Elefelka mi swiadkiem jak papugi dwojkami zlatywaly sie w jedno miejsce podziwiac Pelnie Ksiezyca.

Wiele zawdzieczam Elefelce, nie wiem czy odwazylbym sie na taka samotna podroz.
Potem zamieszkalem w boliwijskich gorach, sam posrod owocujacych drzew mandarynkowo-cytrynowych. Bylo to niedaleko miejsca, w ktorym zamordowano Ernesta Guevare. Przez miesiac samotnosci zrozumialem, ze mam ze soba powazny problem. Tam tez poznalem Szamanke Carmen, ktora uswiadomila mi wiele ciekawych zjawisk, dotyczacych zycia naszej planety i mojego zycia takze. Zwlaszcza mojego zycia. Nauczylem sie tam rowniez rozmawiac z drzewami cytrusowymi, cyrkiel czasu z nimi przepracowalem. Powiedzialy mi, ze zorganizowanie sobie zycia, w sensie domu, pracy, szkoly, dzieci i psa - moze byc w zasadzie bardzo proste, trudniej zorganizowac sie w inny sposob.
I dbac o rece musze, zawsze i wszedzie! Bez nich niewiele da sie zrobic.


Tymczasem zapraszam na piękną bajeczkę!



Nastepnie pojechalem do Sucre, gdzie spotkalem najpierw jednego samotnie podrozujacego Pielgrzyma, a potem drugiego. Rodacy. Nakrecilismy razem film, komedio-dokument, długi metraż, krzywy lokiec, dzielo, bo sie dzialo.
W Sucre przezylem takze powazne zatrucie pokarmowe (myc rece, owoce, wszystko myc z bakterii!). Kilka dni wyjetych z zyciorysu, majatek na leki i krzyz wiszacy na drzwiach lodowatego pokoju... Pewna Francuzka imieniem Nadia uswiadomila mi, ze jestem zyciowym Nomadem. Zrozumialem co to znaczy.
W Sucre nauczylem sie odrozniac mniej wiecej zwyklych gringo od prawdziwych podroznikow. Ludzie czesto maja napisane na twarzy co tutaj robia, czego szukaja i co odnajduja.
Przypuszczalem, rozwazalem i zastanawialem sie, az w koncu dzieci Ameryki Poludniowej przekonaly mnie i uswiadomily, ze nie nalezy rozpieszczac naszych pociech i dbac o nie jak o oczko w glowie. Nie nalezy. Wrecz przeciwnie - rzucac na gleboka wode [temat do rozwiniecia].
Potem Potosi i Uyuni. Kopalnie i pustynie. Zrozumialem, ze moje Szczescie jest obrzydliwe. Ze jestem obrzydliwie szczesliwy. Ze surowosc, nagosc zycia jest piekna i madra. Ze nasza planete oslabia zycie pozbawione marzen. Zrozumialem, ze trzeba marzyc i do marzen dazyc, by nie umrzec za zycia. Ze Pustka potrafi wypelnic.(Obawiam sie, ze tylko Szymon bedzie wiedzial o czym mowie..)
W tym malym miasteczku posrodku pustyni po raz kolejny zrozumialem, ze jestem Bogiem. Ze mozna Wszystko, jesli sie wierzy. To imponujace jak szybko sie o tym zapomina...
Poza tym w Uyuni otworzyly sie drzwi do Nowego Swiata. Historia dla nielicznych.
Potem Wyspa Slonca, miejsce gdzie narodzila sie nasza zyciodajna gwiazda. Spotkanie Szamana i tajemnicza glowa ryby, ktora zmaterializowala sie w mojej szklance, gdyz nie wierzylem, ze Juan jest prawdziwym Szamanem. I od takich ludzi wlasnie nauczylem sie prawdy o roku 2012.
Wyspa jest tak energetyzujaca, ze chcialbym tam zamieszkac na dluzej. Po raz kolejny zrozumialem, ze nic nie potrafie, oprocz przezywania zycia na swoj sposob (ciche papierosy na skraju szosy).
Peru. I nagly wstrzas! Za plecami pozostal najwspanialszy kraj, w jakim bylem!

Nie, nie lecialem na latawcu w Peru, nie szedlem wzdloz kregoslupa Andow, lapiac okazje. Przesiedzialem ponad 60 godzin w autobusach i wypilem szklanke cierpliwosci, a trzeba wiedziec, ze dla kazdego wiecznego autostopowicza jazda autobusem jest doprawdy nieznosna. Na rowniku czekal na mnie samolot i nie moglem sie na niego spoznic - spojrzawszy na ekran przed soba pasikonik usmiechnal sie przez lzy.
Niewiele nauczylem sie w Peru.
W Ecwadorze jestem od trzech dni. Wczoraj do mnie dotarlo, ze jakkolwiek dlugo bym tu mieszkal, chocby i 20 lat, to na zawsze pozostane gringo. Chocby i mnie wszyscy kochali i szanowali, nigdy nie bede dla nich "swoj".

A poza tym wszystkim nauczylem sie miliona malych rzeczy, detali, slow, znakow, nowych uczuc i mysli. Opanowywac swoje wybuchowe mysli. Przygasic emocje bezwarunkowe.

Ujrzalem siebie, glaszczacego swoje Ego. Po cichu, zeby nikt nie widzial. Musze zrozumiec, ze to jest zle.

Nie nauczylem sie Ciszy. A bardzo chcialem sie w Ameryce Poludniowej wyciszyc. Nie udalo mi sie. A teraz bede jeszcze glosniejszy.



(tekst napisany na lotnisku w Quito, na chwile przed odlotem do Europy)

czwartek, 15 października 2009

Spod równika pod koło podbiegunowe

Liscie zolkna, snieg sypie, Slonce grzeje niemilosiernie, dziki bez kwitnie - wszystko zalezy od punktu, w ktorym sie lezy na lezaku. Jednak obrazy przewijaja sie jak na tasmie filmowej, kiedy sie siedzi w laziku. Lazik to taki instrument, ktory gra na wietrze.


Za przerwe w dostarczaniu informacji bardzo przepraszam Wszystkich... Zarowno tych w pociagach, tych na lezakach i tych stojacych pod prysznicem. Nie pisalem, poniewaz nie pisalem. Bez specjalnego usprawiedliwiania sie. Czasem nie mialem ochoty, a czasem zgubilem dlugopis. Wiadomo - jesli niewiadomo, o co chodzi, to chodzi o kobiete...

Ale na spokojnie. Jak to wszystko ogarnac? By nie zrobil sie bigos...?

Zalozylem plecak na plecy i ruszylem. To bylo w La Paz, jakos poczatek sierpnnia. Dokladnie nie wiedzialem, zylem bez konkretnej daty. Zreszta Leschua tez. Tak sie zdarzylo, ze pierwsze kilka tysiecy kilometrow przebylem z moim duchowym bratem Leschua. Tak sie zdarzylo, ze "przypadkowo" takze spieszyl na polnoc kontynentu. Oboje nie mielismy czasu i bylismy na ostatnim groszu.

"Google map" twierdzi, ze nie mozna wytyczyc trasy miedzy La Paz w Boliwi, a Quito w Ekwadorze. Zgadza sie. Tego nie mozna wytyczyc. Wiele-dziesiat godzin spedzonych w srodkach transportu, przedzierajac sie wzdloz rozgalezionego kregoslupa ogromnych Andow, inspiruje. Kto by liczyl kilometry, monety czy godziny. Oszalamiajacych chwil bylo duzo, nawet o ciupke za duzo. Mieszkalismy z Szamanem na wyspie Slonca, na jeziorze Titicaca;

pilismy wodke z mafia narkotykowa w stolicy Peru; bez zadrasniecia nozem i bez pieniedzy wyszlismy z pulapki zastawionej przez rabusiow przygranicznych miedzy Peru, a Ekwadorem, a najgoretsze i uwazane za najpiekniejsze w calej Ameryce Poludniowej kobiety z miasta Guayaquil, przyjely nas wybornie. W kazdym razie na lotnisku w Quito stawilem sie o moment wczesniej niz punktualnie. Leschua brnal dalej, do Kolumbi. Potem te 11 tysiecy kilometrow do Madrytu w towarzystwie nietowarzyskiego, nieprzyjemnego, obsmarkanego chyba-hiszpana. Na szczescie tylko 13 godzin lotu...

Wyladowalem w Madrycie przy zachodzie tamtejszego Slonca. Mialem przy sobie 6 euro, dwudziesto-kilogramowy plecak i rozpieprzonego sandala. Bylo tak goraco, ze mysli parowaly i mozna bylo je zobaczyc. Sandala zwiazalem sznurkiem, ktory wrzynal sie w skore. Wtedy ruszylem piechota w poszukiwaniu stacji benzynowej na wylotowce w kierunku Barcelony. Trwalo to wiele godzin, kiedy dotarlem w odpowiednie miejsce, zeby zlapac stopa. Na tej stacji spotkalem Vadima z Sankt Petersburga, ktory tez prawie bez pieniedzy jechal na polnoc. Kawalek trasy jechalismy razem. W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, przeszlismy w nocy okolo 7 km brzegiem kastyjskiej autostrady i rozmawialismy w siedmiu roznych kolorach. "To jest juz tylko nasze" - powiedzial. W okolicach Pirenejow spotkalem Pana Lonia, samotnego wilka, ktory wzial mnie na poklad swojej ciezarowki i dwa dni jechalismy przez Francje do wschodnich Niemiec. Ugoscil mnie fantastycznie w swoim domu na kolkach. Miedzy nami nie bylo nawet 5 minut milczenia.

Generalnie z Madrytu do Wroclawia przefrunalem autostopem dokladnie w 72 godziny. Nawet nie zdazylem wydac do konca swoich 6 euro. We Wroclawiu dostalem takiego szoku kulturowego, ze zamknalem sie na Wszystko. Polska objawila mi sie jako dziura w dupie Ziemi. Nikt o tym nic nie wie, wiec ja tez nie bede nic o tym mowic.
Moge wytyczyc jedynie trase - z wroclawia pojechalem do Jarocina, do rodzicow, po kilkudzieszieciu godzinach znalazlem sie w Powidzu, nad jeziorem, gdzie wakacjowała moja siostra z rodzinka.

Zakopalem Marcela, nadzwyczaj aktywne dziecko,



i wyruszylem do Swiecia na Pomorzu, gdzie zamieszkuje moja druga siostra z rodzinka.
Potem chwila w Jarocinie, skad pojechalem do Wroclawia i pozniej na koncert raggae do Bielawy, akurat odbywal sie w poblizu. W koncu, po kilku intensywnych dniach w Polsce, gdzie oczywiscie obalilem halba ze szwagrem Slazakiem, kontunuowalem swoja podroz na polnoc.

Kierowanie Kolumbryna przypomina sterowanie latawcem. Niewiele od Ciebie zalezy. Po trzech mechanikach (ktorzy zgodnie twierdzili, ze najlepiej jest pozbyc sie tego auta) i wymianie wiekszosci czesci Kolumbryna ruszyla z Pablem i ze mna na polnoc. Usterka, bo tak tez ja pieszczotliwie nazywalismy, zaliczala prawie kazdy parking. Stukalo, pukalo, buczalo, cieklo i smierdzialo.


Silnik gasl przy wysokich predkosciach przynajmniej raz na 5 minut. Instalacja gazowa raz dzialala, raz nie, dziurawy bak z benzyna, stan amortyzatorow gorzej niz fatalny, zwarcie w ukladzie elektrycznym bez przerwy, radio gralo albo nie gralo i wiecznie odpadala klamka.

Do Oslo mielismy okolo 1600km. Wychodzilismy z zalozenia, ze bezpieczniej jest nie zapinac pasow, zeby w razie czego szybko uciec, a w szczytowych momentach jezdzilismy z gasnica przy nodze. Kochalismy Usterke i nienawidzilismy jej.
Mielismy szczescie, ze nie zatrzymano nas na niemieckiej autostradzie. Z pewnoscia Kolumbryna pojechalaby wtedy laweta w swoja ostatnia podroz.
Dobrnelismy do Dani. Witaj Skandynawio! Prawidlowo wieje i leje. Na zawsze zapamietamy z Pablem ostatnie 100km do Kopenhagi. Urwanie chmury, wycieraczki nie zbieraly wody, reflektory Usterki ledwo sie palily, autostrada ciemna, nie bylo widac pasow, nic nie bylo widac, tylko slychac trabiace na nas auta...

W Kopenhadze swiat zwariowal! Moje zycie odmienilo sie na zawsze. Ale to historia dla wybranych:)
Spedzilismy tam kilka dni. Legendarna Christiania, ostatnio upadle wolne miasto hipisow urzeklo mnie swoja rzeczywstoscia. Nakrecilem tez dokument o pewnym artystycznym squocie, w ktorym mielismy okazje pomieszkac przez kilka dni.
Z montazem czekam na wolna chwile.
Nastepnie ogromnym, imponujacym mostem przedarlismy sie do Szwecji, a pozniej ladem do Norwegii. Z Kolumbryny o dziwo nic po drodze nie odpadlo. Do Drammen przybylismy w niedziele poznym wieczorem, a nastepnego dnia rano poszlismy do pracy.

Przez kolejne 3 tygodnie uczciwie pracowalem z Pablem na czarno. Mieszkalismy w namiocie, a robilo sie coraz zimniej. Trzeba bylo uciekac sie do sprawdzonych traperskich sposobow. Grzalismy wrzatek, ktory pozniej wlewalismy do plastikowych butelek i instalowalismy je w spiworach.
Kraj Wikingow rozczarowal mmnie maksymalnie, to najsmutniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek bylem, a takie piekne! Moglbym caly esej z siebie wylac na ten temat, ale to byloby samobojstwo.
Szybko wiec przefrunalem nad Polska (kolejny bilet w jedna strone) i wyladowalem w Pradze, a geba moja nie przestawala sie cieszyc. Republika Czeska jest wesola, o tak. Szczegolnie na Morawach, gdzie w malym, sympatycznym miescie studentow zamieszkalem w akademiku. Nie trwalo to jednak dlugo, bowiem przyjechal Pan Docent i zabral mnie do Polski. W Kotlinie Klodzkiej lezal snieg...
Wiec pojechalem nad polskie morze odwiedzic pewnego nietuzinkowego aptekarza, a w tej chwili jestem w drodze z powrotem na poludnie, do Czeskiej Republiki, gdzie zamierzam odsapnac nieco dluzej:)
W ciagu ostatnich miesiecy nakrecilem tyle materialu, ze powstanie z tego kilka filmow. Jedna bajka juz jest prawie gotowa. Inne filmy sa w trakcie montazu, jednak potrzebuje czasu i spokoju, by zedytowac material. Na wszystko przyjdzie odpowiedni Czas.
Jak na razie daje wam krotki zapis mojej okolo-dwu-tygodniowej podrozy z Boliwi do Ekwadoru...


...i z Hiszpani do Norwegii:)

czwartek, 10 września 2009

Poczekajcie!

Jeszcze troche, jeszcze troszke poczekajcie, prosze!
Przez 5 tygodni bylem w drodze... Jechalem, jechalem i jechalem i w koncu dojechalem! Juz niebawem ukaza sie dalsze filmy i przygody, ale potrzebuje czasu i komputera... Cos wymysle, dajcie mi jeszcze... no, do 2 tygodni max.

Wiatrow i Slonca!

sobota, 15 sierpnia 2009

Pozegnanie z Bolivia.....

(To, co chce powiedziec, nie przechodzi przez gardlo... ale moze przez internet przejdzie:)

Ponad 3 miesiace temu przekroczylem granice z Bolivia. Wiedzialem o tym kraju mniej wiecej tyle, co wiekszosc z was, czyli prawie nic. Ze jest to najbiedniejszy kraj Ameryki Poludniowej, podobno niebezpieczny. Ze kiedys kwitla tu wspaniala kultura Inkow, ale przybyli Hiszpanie i ja podbili. I ze teraz mozna zwiedzac ruiny zniszczonych miast i swiatyn.
Nie wiedzialem, ze olivia jest zaczarowana, a tutejsi bogowie tak silni, ze odkroja pewna czesc mojego serca i zakopia na zawsze tu/tam w gorach.... Na zawsze.
Przemiezajac Brazylie autostopem, mielismy z Elefelka mnostwo mozliwosci. Glownie prowadzil nas Przypadek. Moglismy wyladowac w Paragwaju, Argentynie, Urugwaju, a nawet w Peru. Podejmowalismy mnostwo decyzji, duzych i malych, spontanicznych i przemyslanych. Los nas zaprowdzil do Bolivii. W tym kraju wszystko zaczelo sie ukladac jak w bajce. Spotykalem odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie i miejscu. Kazdy pojedynczy dzien przynosil to cos Nieoczekiwanego, na co bylem w pewien sposob gotowy. Niemal minuta po minucie wszystkie wydarzenia, eksplozje emocji, obrazy, detale, spojrzenia, rozmowy - po prostu plynely. Jak mala zaglowka doskonale znajaca droge do swojego portu. Z tym, ze ja nie znam swojego portu...


Bolivia to niesamowity kraj. Wielkoscia zblizony do terytoriow Francji i Hiszpani razem wzietych. Zyje tu tylko 9 milionow ludzi, w tym 36 grup etnicznych Indian. Jest to jedyny kraj na swiecie, gdzie rdzenni Indianie stanowia wiekszosc spoleczenstwa, dokladnie 63%. Od 3 lat krajem rzadzi kontrowersyjny Evo Morales, pierwszy w Ameryce Poludniowej od wielu stuleci prezydent - Indianin. Poprzedni prezydent, ktory nawet nie potrafil dobrze mowic po hiszpansku, uciekl z kraju. Wczesniej jednak zdazyl obrabowac bank centralny i odlecial helikopterem do Peru. Po dzis dzien zyje za pieniadze obywateli Bolivii, mieszka w palacu gdzies w USA, gdzie dostal azyl polityczny.
Morales prowadzi zdecydowana anty-amerykanska polityke, a ideologicznie zblizony jest do Chaveza i Raula Castro. Od czasow jego rzadow, w Bolivii powstala nowa era. Morales stworzyl nowy projekt konstytucji, przez niektorych nazywana "najbardziej postepowa na swiecie", uwzgledniajaca wartosci Aymara i Quechua. Evo dal wiecej miejsc w parlamencie rdzennym Indianom, a takze wzmocnil ich prawa. Wykorzystuje w medycynie potezna wiedze lecznicza Szamanow. Rozbil wielkie gospodarstwa i rozdzielil ziemie pomiedzy ludzi. Mozna powiedziec, ze zabiera bogatym i rozdaje biednym. Przez co zachodnia, bogatsza czasc kraju, w ktorej mieszkaja boliwijczycy mieszanej krwi, nastawiona jest przeciwko prazydentowi i Indianom. Powstaly napiecia doprowadzajace do protestow i strajkow, ktorych niejednokrotnie bylem swiadkiem.
To tylko kilka informacji, ktore tylko musnalem klawiatura. W ciagu 3 miesiecy uslyszalem tysiace historii i opowiadan. Widzialem niejedno . Bolivia walczy. O swoje prawa, o godne zycie, o Wolnosc. Bowiem Wolnosc w Ameryce Poludniowej to najwyzsza i najwazniejsza wartosc.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Po brzegi wypelniony Pustkowiem

Pustynia... miejsce pelne emocji, wiatru, Slonca i ciszy. Ziemia sucha jak pieprz, niewiele roslin, niewiele zwierzat, posrodku tego wioska Uyuni, lipiec 2009 roku. Zima. Gory dookola milcza.
W centrum miasteczka kilka sklepow, barow dla lokalnych i dla gringo, kilka golych drzew bez lisci, troche asfaltu na drodze i zegar na wiezy, wskazujacy godzine piata. Byc moze od 28 lat. Przejezdzaja trzydziesto-kilku letnie rozklekotane ciazarowki i jeepy. Slonce prazy, ze usta wysychaja. Zimno jest. W dzien jeszcze przyzwoicie chlodno, ale noce sa juz mrozne. Uyuni - 3675 m.n.p.m.

W hostelu nieogrzewane pokoje (normalka - nie ma zadnego systemu grzewczego), za to kazde lozko wyposazone jest w potezne koce z lamy albo alpaki, a czasem nawet w zaslony okienne. Jesli jest prad, ciepla woda poleci tylko rano, po mroznej nocy. [Na szczescie Polak potrafi, kiedy chce sie wykapac, odnalezc odpowiedni przycisk, by wlaczyc bojler.] Czasem woda jest tylko letnia, wtedy trzeba przykrecic kurek do momentu, kiedy zarowka zacznie gasnac. Czasem pomaga tez splukanie wody w kibelku.
Zdecydowana wiekszosc mieszkancow Uyuni to Indianie Quechua. Zdecydowana wiekszosc z nich skrywa jakas tajemnice.
We wtorki albo w czwartki (nigdy nie bylem dobry w dniach tygodnia) ulice wypelniaja kolorowe jarmarki, targi drobiazgow, wirujace zapachy, krotkie spojrzenia, psy tanczace w smieciach, krzyki sprzedawcow zagluszajace spiew umarlego Michaela Jacksona. Pustynia dookola milczy.

Posrod Indian spaceruja gringo, codziennie inni. Bowiem Uyuni to baza wypadowa na Solar de Uyuni (patrz film: "porzuceni") najwieksza na swiecie pustynie solna polozona na wysokosci 3653 metrow i zajmujaca powierzchnie okolo 12 tys. km". Dookola niej jeszcze piekniej! Aktywne wulkany, dymiace gajzery, kaktusowe wyspy, skalne miasteczka, blekitno-zielone laguny i stada tysiecy flamingow. Tak wiec gringo nie zatrzymuja sie w Uyuni, tylko wykupuja wycieczki i ruszaja w marsjanskie krajobrazy. "Uyuni to dziura, nie warto zostawac nawet na noc" - czytam na forum dla podroznikow. Zostalem na 16 dni.



Przerwy w dostawach pradu, burza piaskowa, cmentarzysko lokomotyw... Jestem obrzydliwe szczesliwy posrod entuzjastycznie milczacych Indian, skrywajacych swoje tajemnice. Mam swoje powody, by byc szczesliwym, a oni maja swoje powody, by milczec entuzjazmem.
To zapomniane miasteczko na skraju cywilizacji, polozone na surowej, nieprzyjaznej czlowiekowi ziemi, natchnelo mnie do napisania scenariusza. Krotki poemat o niebezpieczenstwie, jakie niesie ze soba utrata marzen. Przez kilka dni razem ze znajomymi nakrecilismy kilkadziesiat scen, mniej wiecej polowe filmu. Potem przyszla burza piaskowa i zdmuchnela zakonczenie...
Taaak... Tego dnia nie zapomne nigdy.
Burza piaskowa pozamiatala...
Zdmuchnela niejedna pajeczyne.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Nie zakpily z nas latawce...

To byla piekna droga.... i widoki nieziemskie na swiat...! Matka Ziemia dala czadu w tym miejscu i to poteznie! Pustynia jak sie patrzy. Ogromne kaniony, formy skalne, kaktusy, strumyczki, lamy i w koncu z daleka od ludzi! Przez pierwsze cztery godziny chlonelismy widoki i droge, ale Slonce nie zatrzymalo swojej codziennej wedrowki i skrylo sie za horyzontem, pozostawiajac po sobie rozowo-czerwone odpryski chmur...



Kiedy tylko Slonce zasypia, temperatura spada drastycznie, szczegolnie na wysokosciach 3500-4000 metrow. My jechalismy dalej. Zawinelismy sie wiec w spiwory, koce i wszystko to, co moglo nam przyniesc troche ciepla. Przytulilismy sie z Szymonem do siebie w kacie naczepy i w milczeniu podziwialismy wschod prawie pelnego Ksiezyca..... Ach! Duchowa rozkosz!!! Spelniaja sie marzenia wypowiadane jeszcze 2 tygodnie wczesniej - "byle by pelnie Ksiezyca przezyc na pustyni..."

Do Uyuni dojechalismy maksymalnie okurzeni piachem i tak zmarznieci, ze dopiero po czwartej herbacie z rumem poczulem palce u stop.

Ale Szczescie wysypywalo sie kazda dziurka:)

niedziela, 26 lipca 2009

Nie przestaje sie dziac!

Hostelowe przeboje, tak tak, to nie przelewki! Tak naprawde to zdarza sie znacznie wiecej, niz moja kamera jest w stanie klatek na sekunde zarejestrowac! A jak juz sie uda to nie wszystko tez mozna pokazac, ba! Nawet opowiedziec nie mozna, a przy niektorych akcjach to i nawet trzeba dziob na klodke trzymac zamkniety, bo biada!!!! Matki, zony, dzieci i kochanki nerwowo myszke w dloniach sciskaja, ba!


Edytowanie filmow, dopasowywanie odpowiednich formatow, ladowanie baterii laptopa i kamery, zgrywanie plikow z karty, wypalanie dziesiatek gigabajtow na DvD, w koncu zaladowanie filmow na bloga na tym mega-szybkim internecie... nie jest to latwe w podrozy, zabiera sporo czasu i energii. Na szczescie jednego i drugiego mam sporo:)

niedziela, 19 lipca 2009

Tam, gdzie konczy sie wladza Chrystusa

(Fot. Szymon Kochański)

Potosi - smutne miasteczko, polozone u stop gory Cierro Rico bogatej w srebro i inne mineraly. Znajduja sie tu kopalnie, ktore pochlonely juz ponad 8 milionow gorniczych istnien.... Miejsce pelne ciezkiej energii i frustrujacego smutku... Nie bede opowiadal tego samego co moj tymczasowy towarzysz podrozy. Mysle, ze on zrobil to rewelacyjnie. Po raz kolejny zapraszam wiec na bloga Szymona http://www.mywayaround.com/ , gdzie ow opisal nasza przygode na Cierro Rico. Ja zmontuje o tym smutny film w przyszlosci, jak na razie zapraszam na krotki trajler:

wtorek, 7 lipca 2009

Trójka Polaków w Sucre


Piekne budynki, kompletny brak higieny, brudne talerze i ubikacje, usmiechnieci ludzie, jakies krwiste flaki lezace na ulicach, przysmaki wyglodnialych psow, krazacych wokol wesolo bawiacych sie dzieci. Piekne, sexowne studentki poruszajace sie w odpowiednich klubach i szamani cicho siedzacy na lawkach, ktorych spojrzenie moze kosztowac wiele...



Sucre - stare i piekne miasto. Jak dla mnie za duzo zgielku i brudu. Czlowiek na czlowieku, zatloczone ulice, gdzie nie sposob isc jednym, jednostajnym tempem. Samochody trabia, ludzie krzycza, wszystko na wszystkim bez skladu i ladu, europejska logika nie daje sobie z tym rady.





To zupelnie inny swiat, trzeba sie mocno otworzyc, by go wchlonac.



A my spotkalismy sie tam przypadkiem...


Trojka Polakow, kazdy jeden na swoim Szlaku...

SZYMON - uczen Stachury, stojacy na tle perfekcyjnie wykonanych zdjec z bieszczadzkich zielonych pagorkow. Byly, swietnie sie zapowiadajacy pracownik ogromnej korporacji, ktora opuscil, bu poszukujac siebie w dalekich kulturach, zrozumiec smutek mieszkajacy w jego duszy.
Jegomosc, z ktorym dzielenie radosci i przykrosci zycia jest przyjemnoscia.



FILIP - agent, jakiego dotychczas jeszcze nie spotkalem. Znakomicie radzi sobie w rzeczywistosci, realizuje swoje cele, by osiagnac szczescie kazdego dnia i naprawde mu sie to udaje. Bardzo pomyslowy, przezabawny hedonista. Choc jestesmy zupelnie rozni, to w wielu miejscach zgadzamy sie doskonale i nawzajem nauczylismy sie od siebie wiele.



W tym miescie, tego specyficznego czasu, zaczelismy krecic film. O czym? Trudno powiedziec, ale czuje, ze to bedzie Cos. Poczekajcie na trajler, ktory byc moze niedlugo ukaze sie na naszych blogach. Jak na razie kilka fotek...

Dla mnie Sucre nie jest juz zwyklym miastem gdzies na Szlaku. Mysle, ze dotyczy to wszystkich, ktorzy w tym czasie zamieszkali w tym miescie. Na arenie ostatniego miesiaca powstala cala siatka wspol-relacji miedzy bardzo ciekawymi osobowosciami. Powiazaly nas szczegolne emocje, zwariowane sytuacje, dramaty zoladkowo-grypowe, zabawy do rana i dyskusje do nocy.


W grupie okolo dziesieciu niezaleznych od siebie osob przezylismy wspolnie szalenstwo poznania siebie nawzajem z wielorakich stron... Ach, te blyszczace oczy, smiech wszechrozlegly, puls przyspieszony, cale epopeje miedzy wypowiadanymi wierszami, smutek, bol, rozczarowanie, feromony, adrenalina i radosc tak prostego a tak magicznego istnienia... Potem bylo jeszcze apogeum tego wszystkiego - nie do wyjasnienia.



Nie bede opowiadal o tym, jak w miedzyczasie przezylem pieklo zatrucia pokarmowego, kiedy w wysokiej goraczce dzien mieszal sie z noca, skurcze zoladka doprowadzaly do histerii, a przezimny pokoj hostelowy rozmywal sie z rzeczywistoscia...
To wszystko dzialo sie na tle goracych wydarzen politycznych, tudziez odwrotnie. Opozycjonisci walcza przeciwko rzadom Evo Morales (bardzo ciekawa, kontrowersyjna postac!), indianie protestuja, napiecie rosnie, to historyczne momenty Boliwii, cos Wielkiego czai sie za rogiem. Niestety moj hiszpanski nie pozwala konkretnie rozeznac sie w sytuacji, a polskie niezalezne media nie wnikaja w szczegoly (tak wazne przeciez dla tych wszystkich, ktorych spotykam kazdego dnia, rozmawiam, mijam na ulicy...)
Ponadto odnotowywuje sie coraz wiecej przypadkow swinskiej grypy. Dookola coraz wiecej ludzi ubiera biale maski, szczegolnie w miejscach turystycznych. To przeciez bialy gringo rozwozi wirusa...



Nikt z nas nie zapomni tak szybko tego miasta.........

środa, 1 lipca 2009

Czasami mi sie zdarza...


Jestesmy w malej wiosce indian Terabuco, gdzie co niedziele kolorowy market zapiera dech nie tylko w indianskich piersiach...
(Fot. Szymon Kochański)

Jedziemy do stolicy:)

Nadszedl Czas, by opuscic magiczne gory i wspaniala Czarownice... Wyciszylem sie wystarczajaco, by stawic czola nowym misjom i spiskom tego Pieknego swiata:)


Indianie na pytanie, co to za rodzaj alkoholu, odpowiadali zgodnie: alkohol:)

Szkola malowania

Okolo kilometra od mojej chatki mieszkala cudowna Czarownica...
Z pewnoscia najbardziej interesujaca kobieta jaka kiedykolwiek w zyciu spotkalem!
Sama zbudowala sobie swoja chatke. Jednopokojowa, okragla izba, czarny kot, ziola i mikstury. Na dole w wiosce nazywaja Ja "wiedzma"...






















Uslyszalem o Jej istnieniu juz pierszego dnia kiedy przybylem w to miejsce. Duzo o Niej mowia, bo to kobieta z innej planety. Mnie oczywiscie przyszlo do glowy, zeby poznac owa Czarownice. Pytalem, ale odpowiadali, ze tylko niektorzy moga przekroczyc prog jej domu, ze mieszka sama wysoko w gorach i ze ja spotkam, jesli ona bedzie chciala, zebym ja zobaczyl. Widocznie chciala...
To niesamowita kobieta. Kiedy z nia rozmawialem, dreszcze przechodzily po mnie niemal caly czas. Posiada potezna wiedze: Tzolkin, Astrologia, Tarot, Numerologia, chinski kalendarz, ratunku! Czulem sie przy Niej, jak niewyraznie nakreslona jednostka slabego swiatla...
Ona posiada potezna Moc. Nie bede tutaj o tym pisal. Wiem to, gdyz duzo czasu z Nia spedzalem. Mniej wiecej co drugi, trzeci wieczor gotowalismy razem, pilismy wino, przyrzadzalismy "mikstury" (niewiele z tego rozumialem), duzo sie smialismy i rozmawialismy. Jej takze brakowalo towarzystwa z zewnatrz, coz, zrozumiale, kiedy mieszka sie w srodku lasu tylko ze zwierzetami i ewentualnymi sasiadami. Jest to niezwykle mila czarujaca artystka, nieprzyzwoicie inteligentna, przesympatyczna babcinka, ktora jednym spojrzeniem moze cie zahipnotyzowac. Ona ma wladze. I maluje. Maluje pieknie. Wyzszy poziom sztuki, ktorej nigdy nie rozumialem. Raz w tygodniu prowadzi zajecia dla dzieci okolicznych hipisow... Och duzo by mowic....

To jeszcze grubo sprzed miesiąca...

(zaakceptowalo sie lokalne poczucie czasu)

Jedno z najpiekniejszych miejsc, w jakim przyszlo mi mieszkac... Tygodnie rozmyslan, medytacji, jednoczenia sie z nasza Matka Ziemia i Dziadkiem Czasem... Tesknota za bliskimi, odkrywanie siebie, mocowanie sie ze slabosciami, czysta radosc zycia... ach, Dusza sie Porusza!



Karczowanie buszu, tworzenie sciezek, melioracje, zbieranie owocow - wspaniala praca!
Kosztowalo mnie to wiele zdrowia, ale nie cofnalbym wskazowek zegara, nawet gdybym mial taka wladze...


Ktoregos dnia spadl piekny deszcz... i padalo tak nieustannie przez cztery dni:)

poniedziałek, 15 czerwca 2009

NIEBO NAD BOLIWIA cz.2

W koncu udalo mi sie zlapac szybszy internet. Takze cofamy sie troszenke w czasie i wracamy do pierwszej nocy w Boliwii, gdzie dziwne zwierzeta przyblizaly sie i oddalaly od naszego ukrytego w krzakach namiotu:)



Nastepnie pracowalem w malym przepieknym ogrodku w zamian za darmowy nocleg. Wychodzilo to mniej wiecej, ze pracuje za 1,5 zlotego za godzine, ale praca dawala mi nieslychanie duzo pozytywnej energii.


Miasteczko male, kolorowe, pelne sympatycznych ludzi. Czulem sie tam jak rybka w wodzie, z kolei Elefelce nie bardzo sie podobalo.




Tuz niedaleko miasteczka znajdowal sie basniowy las.... Jeden z najstarszych lasow na naszej planecie, gdzie do znacznej jego czesci nawet nie wolno czlowiekowi wchodzic.




niedziela, 7 czerwca 2009

Spacer od pierwszego kroku


(Fot. Szymon Kochański)

Po prawie dwoch miesiacach spotkalem Rodaka. Odwiedzil mnie w chatce, gdzie aktualnie mieszkam. Zrobil kilka zdjec i umiescil je u siebie na blogu, takze zapraszam http://www.mywayaround.com/ (robisz naprawde dobre zdjecia, stary).
Dzieki Szymon, wszystkiego Dobrego na Twojej Drodze i pamietaj: lawiruj pomiedzy "czarnymi kropkami"!

A u mnie, jak to u mnie. Roznie. Dostalem infekcji i wyladowalem w szpitalu na mini operacji. Bardzo powoli palec zaczyna dochodzic do siebie. Z pozostalymi palcami tez juz wszystko w zasadzie w porzadku, a robak w stopie okazal sie nie byc robakiem. Za to w ciagu ostatniego tygodnia nauczylem sie poslugiwac wylacznie lewa reka. I powiem szczerze, ze zawiazanie buta jest o wiele trudniejsze od poslugiwania sie maczeta w buszu.

Dalej jest Pieknie, nie jest latwo stad wyjechac.
Zostaje tu jeszcze kilka dni....

niedziela, 31 maja 2009

BOLIWIA - toksyczne kolce w dłoniach i pseudo robak w stopie

Niestety filmy ani zdjecia nie chca sie zaladowac, wiec bedziecie musieli niestety poczekac az wyjade z Boliwii. Choc jak na razie decyduje sie zostac w tym miejscu jeszcze dluzej, bo.... tak dobrze tu jest...:)
Poznaje coraz wiecej ludzi, zwierzat, roslin i miejsc. Z jedna trujaca roslina poznalem sie nawet calkiem blisko, gdyz zaatakowala moja reke. Przez kilka dni nie moglem ruszac palcami i w (za)sadzie nic nie moglem zrobic. Bolalo jak diabli, az wylem z bolu.... Porobily sie wielkie bomble, a kawalki trujacych kolcow wciaz tkwily w moich palcach, co jakis czas wstrzykujac mi nowa porcje trucizny. Probowalem wydlubac sobie igla te czastki jadowitego scierwa, ale niewiele zdzialalem. Do szpitala stad jest naprawde daleko, wiec udalem sie do znajomej szamanki. Duzo wiary i sily potrzebowalem, by przetrwac ta niecodzienna operacje. Przez zacisniete zeby szklanki wodki sie laly, by znieczulic Pasikonika, ale nie latwo go znieczulic. Czary i ziola pomogly, klaniam sie do ziemi przed tutejszymi bogami.


Jeszcze tylko jeden palec zostal. Caly czas cos tkwi w srodku, a i spac nie moge po nocach, bo rozgrzany do czerwonosci fucker prawej reki, wielki jak cebula pulsuje diabelskim bolem. Jutro kolejna szamanska operacja.
Do tego najprawdopodobniej mam robaka w duzym palcu u stopy, ktory rozgoscil sie pod moim paznokciem. Nie nadalem mu jeszcze imienia, bo nie jestem pewien czy jest to robak czy co innego i jakiej jest plci. Poza tym zamierzam sie pozegnac z tym czyms w miare jak najszybciej.

Tak jak juz o klopocikach pisze to skonczyly mi sie boliviaki. Do najblizszego bankomatu jest okolo 4 godziny drogi autobusem. Nie przejmuje sie tym za bardzo, bowiem wlasciciele sadu, zwariowani, sympatyczni rockandrollowcy przywoza mi na gore i kupuja wszystko, czego trzeba:) Na same papieroski, winko i ewentualne przyjemnosci wydaje srednio 2-3 dolary dziennie.
Na razie koncze paplanine, gdyz i tak nie wiadomo czy moje slowa zostana zapisane czy tez na zawsze zapomniane w czelusciach boliwijskiego internetu.

poniedziałek, 25 maja 2009

Jeszcze dłużej

To miejsce jest zaczarowane... Przeprowadzilem sie jeszcze kawalek wyzej do samotnej chatki w gorach, niedaleko szkoly buddyjskiej. Jest cudownie. Papugi lataja nad glowa. (a duze pajaki chodza po lydkach). Odkad tu jestem w okolicy ciagle poznaje niezwyklych ludzi. Jaaaah jakze zdumiewajaca potrafi byc sztuka zycia! Ucze sie sporo.


Takie rzeczy jak internet nie bardzo tu funkcjonuja. Ale jest sporo innych rzeczy do zobaczenia. Jest Czas na refleksje i Czas na dzialanie.

Jest Czas na spotkanie i Czas na Rozstanie. I tak wlasnie nasze drogi z Elefelka sie rozdzielily.

środa, 20 maja 2009

Niebo nad Boliwia

Sluchajcie, bo ja wlasnie trafilem na swojski grunt. Taaaaak:) W Boliwijskich gorach zaszyty nie powiem, gdzie jestem, gdyz tylko wtedy wioska ta piekna pozostanie, im mniej ludzi o niej wiedziec bedzie. Zdradzic jedynie moge, ze w okolicach zostal zamordowany Che guevara. Sa tu jeszcze ludzie, ktorzy sie z nim spotkali.
Ale nie o tym chcialem pisac.


Zamieszkalem tu, miedzy indianami Keczua i Ajmara. W zamian za trzy godziny pracy dziennie w pieknym mandarynkowym ogrodzie, moge zostac jak dlugo bede chcial. Rozgladam sie. Ziemia jest zyzna i tania jak bulka. Nie przesadzam. Poznalem kilka niesamowitych osob z Europy, ktore osiedlily sie tutaj. Szczescie wyplywa z nich wszystkimi otworami, najczesciej trzecim okiem. Pieknie jest.... I to niebo... Nigdy i nigdzie nie widzialem jeszcze tylu miliardow gwiazd... Rozgladam sie. Szukam odpowiedniej ziemi. Musze jeszcze pojezdzic po tym niezwyklym kraju, by dowiedziec sie wiecej i zobaczyc wiecej. Ale taaaaak... Tutaj mozna zamieszkac... na pytania dlaczego obszernie odpowiem nastepnym razem, kiedy zlapie szybszy internet (internet chodzi jak tutejsze zegarki:)