czwartek, 15 października 2009

Spod równika pod koło podbiegunowe

Liscie zolkna, snieg sypie, Slonce grzeje niemilosiernie, dziki bez kwitnie - wszystko zalezy od punktu, w ktorym sie lezy na lezaku. Jednak obrazy przewijaja sie jak na tasmie filmowej, kiedy sie siedzi w laziku. Lazik to taki instrument, ktory gra na wietrze.


Za przerwe w dostarczaniu informacji bardzo przepraszam Wszystkich... Zarowno tych w pociagach, tych na lezakach i tych stojacych pod prysznicem. Nie pisalem, poniewaz nie pisalem. Bez specjalnego usprawiedliwiania sie. Czasem nie mialem ochoty, a czasem zgubilem dlugopis. Wiadomo - jesli niewiadomo, o co chodzi, to chodzi o kobiete...

Ale na spokojnie. Jak to wszystko ogarnac? By nie zrobil sie bigos...?

Zalozylem plecak na plecy i ruszylem. To bylo w La Paz, jakos poczatek sierpnnia. Dokladnie nie wiedzialem, zylem bez konkretnej daty. Zreszta Leschua tez. Tak sie zdarzylo, ze pierwsze kilka tysiecy kilometrow przebylem z moim duchowym bratem Leschua. Tak sie zdarzylo, ze "przypadkowo" takze spieszyl na polnoc kontynentu. Oboje nie mielismy czasu i bylismy na ostatnim groszu.

"Google map" twierdzi, ze nie mozna wytyczyc trasy miedzy La Paz w Boliwi, a Quito w Ekwadorze. Zgadza sie. Tego nie mozna wytyczyc. Wiele-dziesiat godzin spedzonych w srodkach transportu, przedzierajac sie wzdloz rozgalezionego kregoslupa ogromnych Andow, inspiruje. Kto by liczyl kilometry, monety czy godziny. Oszalamiajacych chwil bylo duzo, nawet o ciupke za duzo. Mieszkalismy z Szamanem na wyspie Slonca, na jeziorze Titicaca;

pilismy wodke z mafia narkotykowa w stolicy Peru; bez zadrasniecia nozem i bez pieniedzy wyszlismy z pulapki zastawionej przez rabusiow przygranicznych miedzy Peru, a Ekwadorem, a najgoretsze i uwazane za najpiekniejsze w calej Ameryce Poludniowej kobiety z miasta Guayaquil, przyjely nas wybornie. W kazdym razie na lotnisku w Quito stawilem sie o moment wczesniej niz punktualnie. Leschua brnal dalej, do Kolumbi. Potem te 11 tysiecy kilometrow do Madrytu w towarzystwie nietowarzyskiego, nieprzyjemnego, obsmarkanego chyba-hiszpana. Na szczescie tylko 13 godzin lotu...

Wyladowalem w Madrycie przy zachodzie tamtejszego Slonca. Mialem przy sobie 6 euro, dwudziesto-kilogramowy plecak i rozpieprzonego sandala. Bylo tak goraco, ze mysli parowaly i mozna bylo je zobaczyc. Sandala zwiazalem sznurkiem, ktory wrzynal sie w skore. Wtedy ruszylem piechota w poszukiwaniu stacji benzynowej na wylotowce w kierunku Barcelony. Trwalo to wiele godzin, kiedy dotarlem w odpowiednie miejsce, zeby zlapac stopa. Na tej stacji spotkalem Vadima z Sankt Petersburga, ktory tez prawie bez pieniedzy jechal na polnoc. Kawalek trasy jechalismy razem. W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, przeszlismy w nocy okolo 7 km brzegiem kastyjskiej autostrady i rozmawialismy w siedmiu roznych kolorach. "To jest juz tylko nasze" - powiedzial. W okolicach Pirenejow spotkalem Pana Lonia, samotnego wilka, ktory wzial mnie na poklad swojej ciezarowki i dwa dni jechalismy przez Francje do wschodnich Niemiec. Ugoscil mnie fantastycznie w swoim domu na kolkach. Miedzy nami nie bylo nawet 5 minut milczenia.

Generalnie z Madrytu do Wroclawia przefrunalem autostopem dokladnie w 72 godziny. Nawet nie zdazylem wydac do konca swoich 6 euro. We Wroclawiu dostalem takiego szoku kulturowego, ze zamknalem sie na Wszystko. Polska objawila mi sie jako dziura w dupie Ziemi. Nikt o tym nic nie wie, wiec ja tez nie bede nic o tym mowic.
Moge wytyczyc jedynie trase - z wroclawia pojechalem do Jarocina, do rodzicow, po kilkudzieszieciu godzinach znalazlem sie w Powidzu, nad jeziorem, gdzie wakacjowała moja siostra z rodzinka.

Zakopalem Marcela, nadzwyczaj aktywne dziecko,



i wyruszylem do Swiecia na Pomorzu, gdzie zamieszkuje moja druga siostra z rodzinka.
Potem chwila w Jarocinie, skad pojechalem do Wroclawia i pozniej na koncert raggae do Bielawy, akurat odbywal sie w poblizu. W koncu, po kilku intensywnych dniach w Polsce, gdzie oczywiscie obalilem halba ze szwagrem Slazakiem, kontunuowalem swoja podroz na polnoc.

Kierowanie Kolumbryna przypomina sterowanie latawcem. Niewiele od Ciebie zalezy. Po trzech mechanikach (ktorzy zgodnie twierdzili, ze najlepiej jest pozbyc sie tego auta) i wymianie wiekszosci czesci Kolumbryna ruszyla z Pablem i ze mna na polnoc. Usterka, bo tak tez ja pieszczotliwie nazywalismy, zaliczala prawie kazdy parking. Stukalo, pukalo, buczalo, cieklo i smierdzialo.


Silnik gasl przy wysokich predkosciach przynajmniej raz na 5 minut. Instalacja gazowa raz dzialala, raz nie, dziurawy bak z benzyna, stan amortyzatorow gorzej niz fatalny, zwarcie w ukladzie elektrycznym bez przerwy, radio gralo albo nie gralo i wiecznie odpadala klamka.

Do Oslo mielismy okolo 1600km. Wychodzilismy z zalozenia, ze bezpieczniej jest nie zapinac pasow, zeby w razie czego szybko uciec, a w szczytowych momentach jezdzilismy z gasnica przy nodze. Kochalismy Usterke i nienawidzilismy jej.
Mielismy szczescie, ze nie zatrzymano nas na niemieckiej autostradzie. Z pewnoscia Kolumbryna pojechalaby wtedy laweta w swoja ostatnia podroz.
Dobrnelismy do Dani. Witaj Skandynawio! Prawidlowo wieje i leje. Na zawsze zapamietamy z Pablem ostatnie 100km do Kopenhagi. Urwanie chmury, wycieraczki nie zbieraly wody, reflektory Usterki ledwo sie palily, autostrada ciemna, nie bylo widac pasow, nic nie bylo widac, tylko slychac trabiace na nas auta...

W Kopenhadze swiat zwariowal! Moje zycie odmienilo sie na zawsze. Ale to historia dla wybranych:)
Spedzilismy tam kilka dni. Legendarna Christiania, ostatnio upadle wolne miasto hipisow urzeklo mnie swoja rzeczywstoscia. Nakrecilem tez dokument o pewnym artystycznym squocie, w ktorym mielismy okazje pomieszkac przez kilka dni.
Z montazem czekam na wolna chwile.
Nastepnie ogromnym, imponujacym mostem przedarlismy sie do Szwecji, a pozniej ladem do Norwegii. Z Kolumbryny o dziwo nic po drodze nie odpadlo. Do Drammen przybylismy w niedziele poznym wieczorem, a nastepnego dnia rano poszlismy do pracy.

Przez kolejne 3 tygodnie uczciwie pracowalem z Pablem na czarno. Mieszkalismy w namiocie, a robilo sie coraz zimniej. Trzeba bylo uciekac sie do sprawdzonych traperskich sposobow. Grzalismy wrzatek, ktory pozniej wlewalismy do plastikowych butelek i instalowalismy je w spiworach.
Kraj Wikingow rozczarowal mmnie maksymalnie, to najsmutniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek bylem, a takie piekne! Moglbym caly esej z siebie wylac na ten temat, ale to byloby samobojstwo.
Szybko wiec przefrunalem nad Polska (kolejny bilet w jedna strone) i wyladowalem w Pradze, a geba moja nie przestawala sie cieszyc. Republika Czeska jest wesola, o tak. Szczegolnie na Morawach, gdzie w malym, sympatycznym miescie studentow zamieszkalem w akademiku. Nie trwalo to jednak dlugo, bowiem przyjechal Pan Docent i zabral mnie do Polski. W Kotlinie Klodzkiej lezal snieg...
Wiec pojechalem nad polskie morze odwiedzic pewnego nietuzinkowego aptekarza, a w tej chwili jestem w drodze z powrotem na poludnie, do Czeskiej Republiki, gdzie zamierzam odsapnac nieco dluzej:)
W ciagu ostatnich miesiecy nakrecilem tyle materialu, ze powstanie z tego kilka filmow. Jedna bajka juz jest prawie gotowa. Inne filmy sa w trakcie montazu, jednak potrzebuje czasu i spokoju, by zedytowac material. Na wszystko przyjdzie odpowiedni Czas.
Jak na razie daje wam krotki zapis mojej okolo-dwu-tygodniowej podrozy z Boliwi do Ekwadoru...


...i z Hiszpani do Norwegii:)