środa, 29 kwietnia 2009

JEDZIEMY!

Nareszcie!
Wydostalismy sie z nieznosnej petli!
Naprawde wszystkiego sie spodziewalem w Ameryce, do glowy przychodzily mi najdziwniejsze scenariusze, ale 6 takich samych poniedzialkow, tego sam bym nie wymyslil...
Ale juz dobrze, dobrze. Jedziemy dalej. Wiatr we wlosach, ciezki plecak i mokre plecy. Nowe miejsca, nowi ludzie, Portugalski coraz sprawniejszy, coraz silniejszy jak nasze skrzydelka. Raduje sie dusza i serce, lezke ociera czasami za stokrotkami. Bajka.
Przepyszne soki orzezwiaja umysl. Po dwoch tygodniach owocowo-warzywnej abstynencji w koncu mozemy jesc i pic mniej wiecej normalnie. Nie raz az sciskalo w dolku kiedy pachnialo ze straganow, a dotknac nie mozna! Pieknie jest, goraco i luzno, znowu w drodze ach! co za uczucie!
Ale czy mozna tak cale zycie? Na skraju szosy cicho palic papierosy...?
Od lat chodzi mi po glowie maly plan...
By zalozyc wioske. By zamieszkac razem z kochanymi i bliskimi, w miejscu pieknym, ponetnym...

niedziela, 26 kwietnia 2009

DZIEN SWISTAKA

To naprawde niewiarygodne!

Wpadlismy z Elefelka w Petle Czasu!!!
Od jakiegos czasu kazdy dzien wyglada tak samo! Dzieje sie to samo, padaja te same slowa! Wpadlismy w wir powtarzajacego sie cyklu. Jakby ktos mi o tym opowiedzial to w zyciu bym nie uwierzyl, ze to mozliwe! A jednak! Dzieje sie to nam Tu i Teraz.
Wstajemy rano, przychodzimy do salonu na sniadanie. Co dzien na stole jest dokladnie to samo: chleb, maslo, ciastka, biszkopty, suchary, czekolada i kawa. Czekolada i kawa sa tak pyszne, ze mimo woli padaja slowa zachwytu. W tym czasie Tatus rozmawia przez telefon. Potem pakujemy sie, wrzucamy ciezkie plecaki do ciezarowki i krazymy po miescie. Tatus zatrzymuje sie w jakims miejscu, wychodzi i rozmawia z jakimis ludzmi, zeby zalatwic nam transport. My czekamy. Potem okazuje sie, ze kierowca nie chce albo nie moze nas zabrac, ale obiecuje gdzies zadzwonic i pomoc. jedziemy dalej, zatrzymujac sie w innych miejscach. Generalnie gladko przechodzimy przez poludnie, jemy obiad (zmienia sie tylko jeden skladnik obiadu) ugotowany przez Viki, zone Tatusia i wybieramy sie z Elefelka na internet. Dzien w dzien ta sama droga. Mijamy tych samych ludzi, te same zwierzeta, prawie zawsze w tym samym miejscu jadacy motocykl, co ma dziwna trabke! Dzien w dzien Viki puszcza ten sam koncert religijny na DVD. Potem znow dom, wiecej telefonow, "nowe" opcje transportu, wszystko bedzie jednak w nocy albo "maniana". Przenosimy plecaki z ciezarowki do pokoju, rozpakowywujemy sie i idziemy z Elefelka wszystkie tropikalne bakterie "odkazic" Kasiasa. Misto dzien w dzien jest takie samo. Nudne. Wracamy okolo polnocy, idziemy spac. Rano to samo na sniadanie...
(nie zawarlem tu wielu, wielu stale powtarzajacych sie detali i drobiazgow!)

Wpadlismy w Petle Czasu... Absurd tej sytuacji rozbawia nas do lez, ale i irytuje do potegi. W zyciu, nigdy przenigdy nie wyobrazalismy sobie czegos takiego! Powtarzajace sie bez konca sytuacje sa naprawde zabawne! Mysle sobie, ze za chwile sie cos stanie i za chwile sie to dzieje!
Z jednej strony wydaje sie, ze latwo daloby sie ten schemat obejsc. Ale wierzcie mi kochani! Moja nieograniczona wyobraznia nie jest w stanie NIC z tym zrobic!!! Bo i przy tym co sie dzieje, czujemy sie malency, nakreceni przez niezrozumiala machine czasowo-przestrzenna!
To nie jest jakis wymysl. Gdybym sam przez to przechodzil to bym sobie nie uwierzyl, ze jestem zdrowy na umysle. Ale "we dwoje nie ma wariacji". A ja tu jestem z Elefelka...

Dzien Swistaka...
Nie rozumiem, nie wiem o co chodzi... nigdy jeszcze nie spotkalo mnie w zyciu COS TAKIEGO...!

sobota, 25 kwietnia 2009

małe dopowiedzenie

Bo mi sie tu Eleflka oburzyla, ze ominalem w opisie wazna czesc mszy.
Otoz w czasie jej trwania wyszlismy na papierosa i znalezlismy sie na szczycie gorki. Bylismy naladowani emocjami wiec szybko zdecydowalismy sie po prostu zbiec na dol, by psychicznie troche ochlonac, a fizycznie rozgrzac. Nastepnie wbieglismy pod gore, co bylo juz troche trudniejsze. Potem jeszcze raz zbieglismy i wbieglismy, a potem wrocilismy do kosciola.

Niby nic, ale czy polska msza potrafilaby wywolac takie emocje?!

piątek, 24 kwietnia 2009

WIĘZIENIE.....

To jest dopiero cios. (Choc moglo byc gorzej, o wiele gorzej). Jestesmy uwiezieni! I to w malym, beznadziejnym miasteczku Jacarei, na przedmiesciach gigantycznego Sao Paulo.
Tkwimy juz tutaj od niedzieli, dzis jest piatek, a Tatus dzien w dzien obiecuje ciezarowke "maniana"... Nie mamy do niego zalu, to jest bardzo dobry czlowiek. Stara sie i poci, by znalezc nam transport, ale niestety sie nie udaje... Mieszkamy u niego w domu, z cala jego rodzina. Mamy swoj pokoj i wszelkie luksusy. Nie wspominajac o pysznych obiadkach. Ale nie tego przeciez pragniemy! Chcemy namiotu, lasu, zwierzat, niebezpieczenstw, deszczu, niewygod, glodu i nawet malarii, tylko nie miekkiego lozka, telewizora i wysterelizowanego prysznica! Normalny podroznik po prostu spakowalby sie i ruszyl w droge, ale na wylotowke w naszym kierunku mamy stad ponad 100km!!! Jesli wiedzielibysmy w niedziele, ze zostaniemy tutaj do piatku, to pewnie bysmy ruszyli...
Jak dotad znajduje trzy wytlumaczenia tej sytuacji:
- omijamy jakies ogromne niebezpieczenstwo,
- czekamy na naprawde idealnego stopa,
- tudziez przechodzimy okres probny, by sie z Elefelka lepiej poznac (nie jestem pewien czy wszyscy wiedza o tym, ze razem z Elefelka nie znalismy sie prawie wcale przed wyprawa) (znalezlismy sie przez internetowe ogloszenie:)
Tatusia spotkalismy w Feirra de Santana, na stacji benzynowej. Od razu ten poczciwy grubasek, kierowca ciezarowki, wzbudzil u nas ogromna sympatie. Zdecydowalismy sie ruszyc z nim do Sao Paulo, gdyz obiecal nam nastepnego dnia zlapac ciezarowke do Cuiaba. Powiedzial 4-5 dni i bedziemy w Ciuaba. Od 5 dni tkwimy w tym baznadziejnym miejscu, gdzie nie ma nic, komletnie nic! Urozmaicamy sobie czas pijac Kaszase (ktora nazywam "Kasiasa"), brazylijska pyszna wodke w cenie 6zl za litr! Probowalismy wdrapac sie na jakis komin, ale bez powodzenia. Wloczymy sie po niebezpiecznych dzielnicach, ale nic sie nie dzieje. Tu jest bardzo bezpiecznie, kazdy ma swoja osobista Biblie (wyswiechtana od uzywania), a wszedzie widac koszulki, nalepki, emblematy na samochodach, sklepach typu: "Jezus jest z nami", "Kochajmy Jezusa!". To naprawde kraj ludzi wierzacych. Razem z rodzina Tatusia bylismy na mszy ewangelickiej. Jaaaj! Coz to bylo za przezycie! Ludzie chodza po calym kosciele, spia w lawkach, zachowuja sie zupelnie naturalnie, wszyscy wygladaja na prawdziwa Boza rodzine. Na piedestale perkusja, gitara elektryczna, klawisze i bebny. Zespol spiewa energicznie i przepieknie! Pozniej kazanie, gdzie pastor na zmiane mowil, krzyczal, plakal, smial sie, biegal i robil dziwne miny. Ludzie wpadali w trans, trzesli sie i glosno krzyczeli. Trudno to opowiedziec. Zrobilo to na mnie duze wrazenie! Po wszystkim cala wspolnota koscielna przyszla nam podziekowac za uczestnictwo w mszy. Nie wiem jak dlugo to trwalo, ale kazdy nas przytulal i sie cieszyl. Nawet sam pastor z pastorowa do nas przyszli porozmawiac chwile. Caly czas jestesmy egzotyka w tym kraju.
Nasze mozgownice pracuja bez przerwy. Jak dotad spotkalismy tylko jedna osobe mowiaca po angielsku i dwie mowiace po hiszpansku. Wcale tego nie chcac uczymy sie porozumiewac po portugalsku. Nie mamy wyjscia, mieszkamy z brazylijska rodzina. Oni caly czas do nas cos mowia, a my staramy sie rozumiec. Nawet dosyc dobrze nam idzie, bo prowadzimy juz calkiem ciekawe konwersacje, ale psychicznie jestesmy wykonczeni. Nie mozemy sie juz doczekac kiedy wjedziemy do jakiegos hiszpansko-jezycznego kraju. Hiszpanski tutaj sie tyle przydaje, ze kiedy powiedzialem w tym jezyku "jestesmy gotowi", to okazalo sie, ze po portugalsku znaczy to "jestesmy piekni".
Nic. Na razie czekamy. Tatus dba o nas jak o swoje malenstwa i wszystko zalatwia, choc wciaz nie moze znalezc dla nas odpowiedniej ciezarowki...

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

JADĘ (hehehe)

Pasikonik i kanał piąty




Autostop z "Tatusiem"

Tańczący z wilkami

Zreszta zobaczcie sami jak jest miedzy wilkami!

"HIGH WAY TO HELL"

Kiedy stanelismy po raz pierwszy na wylotowce w Recife (podwiozl nas tam Gerson, ktory wlaczyl w samochodzie "Highway To Hell") i dosyc niesmialo zaczelismy lapac stopa, przylecial do nas pomaranczowy motyl. Pewien przyjaciel powiedzial kiedys Elefelce, ze kiedy bedzie w podrozy i zobaczy pomaranczowego motyla, znaczy to, ze jest na wlasciwej drodze.

Przedzieramy sie przez Brazylie. W tej chwili jestesmy goszczeni przez Rodrigo na przedmiesciach Sau Paulo. Jechalismy z nim ostatnie dwa dni stara, wielka, klimatowa ciezarowka z tak zwanym dziobem na przedzie. Dzis ruszamy z nim dalej, by za kolejne dwa dni znalezc sie w okolicach Boliwi. Pisze "w okolicach", ale to bedzie okolo 400km od granicy. Tutejsze odleglosci sa ogromne! Jedzie sie i jedzie, godzinami. Stacje benzynowe sa najfajniejsze na swiecie. Darmowe prysznice, darmowa kawa, dobre zarcie i dluuugie rozmowy z wilkami tutejszych ciezarowek. Jestesmy totalna egzotyka, nikt tu jeszcze nie widzial bialych na stopa! Napotkani ludzie bez przerwy mowia nam, ze jest to ogromnie niebezpieczne, ze mnie zastrzela, Elefelke zgwalca, a na koniec nas okradna. Ale jak dotad spotykamy samych fantastycznych ludzi i bawimy sie swietnie:)
Przejechalismy juz prawie 3000km kilkoma ciezarowkami, poznalismy kilkanascie ciekawych osob, bylismy na dwoch imprezkach, ugoszczono nas przepieknie w trzech brazylijskich domach.... Jaaaj ten kraj jest niesamowity, ogromny i tajemniczy. Poznajemy go od srodka, smakujac nieznane potrawy podawane przez gospodynie domowe i delektujemy sie piwem i wodka z kierowcami ciezarowek.

środa, 15 kwietnia 2009

NAD BRZEGIEM PACYFIKU (ha ha na jasne, ze Atlantyku!)


Pan Kierownik zagwizdal i ciuchcia ruszyla. Zaczelo sie. Po 10 godzinach jazdy zatrzymalismy sie we Frankfurcie. Stamtad hop siup w autobus i zajechalismy z Elefelka na lotnisko, ktore wielkoscia przerastalo Jarocin conajmniej dwa razy. Kto nie byl w Jarocinie, niech sobie nawet nie wyobraza, jakie to lotnisko jest ogromne. Takze nie nudzilismy sie, czekajac osiem godzin za samolotem.
Zelazny Ptak Condor oderwal swe pazurska od Europy, przefrunal nad Wielka Woda i wyladowal w Recife, okolo tysiaca kilometrow pod rownikiem. Byl to dzien 13 kwietnia, czyli Smingus-Dyngus, a my znalezlismy sie we wlasnie rozpoczynajacej sie porze deszczowej. Klimat tropikalny scial Elefelke z nog od razu po wyjsciu z samolotu, takze z lotniska wyjechala na wozku w asyscie lekarza i kilku innych osob. Nie powiem, zebysmy przeszli przez kontrole paszportowa niezauwazeni hehe.
Recife to stolica Pernambuco, dwumilionowa aglomeracja polozona nad brzegiem atlantyku. Nazywana jest "brazylijska wenecja", choc z prawdziwa Wenecja niewiele ma wspolnego. Jest to jedno z najstarszych miast na kontynencie, to podobno tutaj powstal pierwszy most w Ameryce Poludniowej. Jak i pierwsza Synagoga. Jednak nie jest to turystyczne miasto. W czasie kilkugodzinnego spaceru po centrum widzielismy jednego obcokrajowca, a na zatloczonych ulicach brazylijskie spojrzenia pozeraly nas, wrecz chlonely nasza obcosc.
Mieszkamy teraz u panstwa Ribeiro niedaleko centrum. Dzieki "Couch Surfing" (portalu internetowym zrzeszajacym podroznikow) poznalismy Gersona, kapitalnego goscia. On i jego rodzina powitala nas z otwartymi ramionami. Pomogli nam postawic pierwsze kroki na poludniowo-amerykanskiej ziemi.
A piersze kroki byly nieco chwiejne.... Gerson wyjechal po nas na lotnisko i tam spotkalismy sie po raz pierwszy. Nie wygladalismy zbyt reprezentatywnie. Elefelka blada jak sciana jechala na wozku inwalidzkim, a ja z dwoma duzymi plecakami (lacznie 27kg), z dwoma podrecznymi torbami i z dwoma kompletnie zatkanymi uszami probowalem odnalezc siebie samego w gestwinie dusznosci, zlapac choc kapinke wicherku, musnac oszolomiona glowa cokolwiek orzezwiajacego, chocby na ulamek sekundy... Niestety to sie nie udalo, klimat tropikalny otacza mnie z wszechstron, zapalilem szluga wiec, po 13-sto godzinnej przymusowej abstynencji w samolocie. Jak smakowal szlug, moze sobie wyobrazic kazdy palacz, ktory dopiero co wyladowal pod rownikiem.
Gerson zabral nas nad ocean, gdzie Elefelka poczula sie lepiej, a mnie w koncu wpadlo troche wiaterku do ucha. Rodzina Ribeiro przyjela nas bardzo serdecznie, wesoly gospodarz, jego przesympatyczna zona, Gerson i pies imieniem Lena na dlugo zostana w naszej pamieci. W szczegolnosci wysmienite posilki, nieznane mi wczesniej potrawy naprawde przypadly mi do gustu. Nie zapomne tez pierwszego prysznica. Pani Neidie pokazywala mi jak odkrecic wode i w pewnym momencie spojrzala na sufit. Tkwil tam ogromny robal wielkosci mydla(!). Pani Neidie powiedziala, zebym sie nie bal, bo paskud spi. Tyle mniej wiecej zrozumialem z portugalskiego, choc rownie dobrze moglo to znaczyc: uwazaj, bo paskud jest szybki i gryzie. W kazdym razie to byla naprawde blyskawiczna kapiel.
Z portugalskiego nie rozumiemy prawie ani slowa, a kiedy mowimy do Brazylijczykow po hiszpansku, nie bardzo rozumieja o co nam chodzi. Na moje ucho jezyk portugalski jest najbardziej podobny do francuskiego.
Dzis jest poranek 15 kwietnia i za chwile ruszamy w glab tego gigantycznego kraju. Mamy zamiar przejechac autostopem Brazylie i dotrzec do Peru. Coprawda nikt z kim tutaj rozmawialismy, nie slyszal o autostopie i nigdy nie widzial autostopowicza, a Brazylia to jeden z najniebezpieczniejszych krajow swiata, to jednak jestesmy naladowani pozytywna energia (potega!) i nie damy wydrzec sobie Slonca z serca!

środa, 8 kwietnia 2009

Pierwszy post i filmik Pasikonika w internecie:)

Witam wszystkich zainteresowanych moją pasikonikowatością, a zarazem uprzedzam, że jest to przypadłość jak najbardziej zaraźliwa! Charakteryzuje się ona unikatową formą przenoszenia pasi-kodu, gdyż wystarczy kontakt duchowy z nosicielem...




A oto absolutnie pierwszy filmik Pasikonika w internecie... :)