To jest dopiero cios. (Choc moglo byc gorzej, o wiele gorzej). Jestesmy uwiezieni! I to w malym, beznadziejnym miasteczku Jacarei, na przedmiesciach gigantycznego Sao Paulo.
Tkwimy juz tutaj od niedzieli, dzis jest piatek, a Tatus dzien w dzien obiecuje ciezarowke "maniana"... Nie mamy do niego zalu, to jest bardzo dobry czlowiek. Stara sie i poci, by znalezc nam transport, ale niestety sie nie udaje... Mieszkamy u niego w domu, z cala jego rodzina. Mamy swoj pokoj i wszelkie luksusy. Nie wspominajac o pysznych obiadkach. Ale nie tego przeciez pragniemy! Chcemy namiotu, lasu, zwierzat, niebezpieczenstw, deszczu, niewygod, glodu i nawet malarii, tylko nie miekkiego lozka, telewizora i wysterelizowanego prysznica! Normalny podroznik po prostu spakowalby sie i ruszyl w droge, ale na wylotowke w naszym kierunku mamy stad ponad 100km!!! Jesli wiedzielibysmy w niedziele, ze zostaniemy tutaj do piatku, to pewnie bysmy ruszyli...
Jak dotad znajduje trzy wytlumaczenia tej sytuacji:
- omijamy jakies ogromne niebezpieczenstwo,
- czekamy na naprawde idealnego stopa,
- tudziez przechodzimy okres probny, by sie z Elefelka lepiej poznac (nie jestem pewien czy wszyscy wiedza o tym, ze razem z Elefelka nie znalismy sie prawie wcale przed wyprawa) (znalezlismy sie przez internetowe ogloszenie:)
Tatusia spotkalismy w Feirra de Santana, na stacji benzynowej. Od razu ten poczciwy grubasek, kierowca ciezarowki, wzbudzil u nas ogromna sympatie. Zdecydowalismy sie ruszyc z nim do Sao Paulo, gdyz obiecal nam nastepnego dnia zlapac ciezarowke do Cuiaba. Powiedzial 4-5 dni i bedziemy w Ciuaba. Od 5 dni tkwimy w tym baznadziejnym miejscu, gdzie nie ma nic, komletnie nic! Urozmaicamy sobie czas pijac Kaszase (ktora nazywam "Kasiasa"), brazylijska pyszna wodke w cenie 6zl za litr! Probowalismy wdrapac sie na jakis komin, ale bez powodzenia. Wloczymy sie po niebezpiecznych dzielnicach, ale nic sie nie dzieje. Tu jest bardzo bezpiecznie, kazdy ma swoja osobista Biblie (wyswiechtana od uzywania), a wszedzie widac koszulki, nalepki, emblematy na samochodach, sklepach typu: "Jezus jest z nami", "Kochajmy Jezusa!". To naprawde kraj ludzi wierzacych. Razem z rodzina Tatusia bylismy na mszy ewangelickiej. Jaaaj! Coz to bylo za przezycie! Ludzie chodza po calym kosciele, spia w lawkach, zachowuja sie zupelnie naturalnie, wszyscy wygladaja na prawdziwa Boza rodzine. Na piedestale perkusja, gitara elektryczna, klawisze i bebny. Zespol spiewa energicznie i przepieknie! Pozniej kazanie, gdzie pastor na zmiane mowil, krzyczal, plakal, smial sie, biegal i robil dziwne miny. Ludzie wpadali w trans, trzesli sie i glosno krzyczeli. Trudno to opowiedziec. Zrobilo to na mnie duze wrazenie! Po wszystkim cala wspolnota koscielna przyszla nam podziekowac za uczestnictwo w mszy. Nie wiem jak dlugo to trwalo, ale kazdy nas przytulal i sie cieszyl. Nawet sam pastor z pastorowa do nas przyszli porozmawiac chwile. Caly czas jestesmy egzotyka w tym kraju.
Nasze mozgownice pracuja bez przerwy. Jak dotad spotkalismy tylko jedna osobe mowiaca po angielsku i dwie mowiace po hiszpansku. Wcale tego nie chcac uczymy sie porozumiewac po portugalsku. Nie mamy wyjscia, mieszkamy z brazylijska rodzina. Oni caly czas do nas cos mowia, a my staramy sie rozumiec. Nawet dosyc dobrze nam idzie, bo prowadzimy juz calkiem ciekawe konwersacje, ale psychicznie jestesmy wykonczeni. Nie mozemy sie juz doczekac kiedy wjedziemy do jakiegos hiszpansko-jezycznego kraju. Hiszpanski tutaj sie tyle przydaje, ze kiedy powiedzialem w tym jezyku "jestesmy gotowi", to okazalo sie, ze po portugalsku znaczy to "jestesmy piekni".
Nic. Na razie czekamy. Tatus dba o nas jak o swoje malenstwa i wszystko zalatwia, choc wciaz nie moze znalezc dla nas odpowiedniej ciezarowki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz